Wyświetleń:

czwartek, 9 października 2014

34. Ocena filmu Into the Wild, oraz programu Techniki Survivalowe SAS-u.

Oglądałem jakiś czas temu film Into The Wild, z jakże trafnym polskim tytułem Wszystko za Życie. Dziś trafiłem przypadkowo na YouTube bardzo stary program Techniki Survivalowe SAS-u, pomyślałem, że napiszę o nich, bo oba warto oglądnąć.

Film Into The Wild jest historią prawdziwą, opowiadającą o człowieku imieniem Christopher McCandless, który mając dość życia, dość ustatkowanego zresztą, postanawia coś w nim zmienić. Porzuca swoje dotychczasową egzystencję, zaczyna żyć. Podróżuje przez Amerykę, ale jemu marzy się Alaska, jako miejsce, gdzie wreszcie może znaleźć spokój. Umiera tam, właśnie jak pokazuje film, przez nieznajomość SURVIVALU.
Celowo nie rozpisuję się, by zachęcić do obejrzenia.
Na mnie film wywarł spore wrażenie, ukazując, odpowiadając na jakieś tam przemyślenie typu - JAKBY TO BYŁO.. Po filmie sporo przemyśleń i refleksji. Stawia całe podejście do SURVIVALU w świetle realnego zagrożenia, które może doprowadzić do śmierci. Sami zobaczcie.


Stary, nawet nie wiem ilu letni program Techniki Survivalowe SAS-u, jest ekranizacją książki o tej samej nazwie.
Techniki w nim zawarte, idąc kolejno odpowiadają temu co można znaleźć w książce. Dobry dodatek, do już przeczytanej książki, gdzie opis, i rysunki mamy uzupełnione nagraniem. Mogę polecić, bo wszystko jest pokazane konkretnie.


Oglądałem też jakieś inne programy, Bear Grylls, Przeżyć w Dziczy. Nie oceniam. Nie jestem znawcą, nie będę powielał więc opinii innych. Śmiem jedynie uważać, że w większości wygłaszają je tacy sami znawcy jak ja.
Warto zwrócić uwagę na nowy program, na który trafiłem przypadkiem będąc w Polsce - Nadzy w Dziczy. Jest ciekawy.


środa, 8 października 2014

33. Angielskie specjały, czyli co można tu zjeść. CZĘŚĆ 2

Kolejne specjały.

Podstawowa rzecz, którą muszę zaznaczyć, jest, że nie robię żadnej reklamy. Jeśli nie wspomnę inaczej, zakładam, że chodzi o dany typ produktów, nie konkretnej firmy, która się znajdzie na zdjęciu.
Druga sprawa jest, w SURVIVALU nie, ale normalnie jestem dość wybredny jeśli chodzi o smaki, więc dana opinia dotyczy mojej, nie koniecznie innej osoby.
Nie ma określonego porządku w jakim dodaje wpisy. Co się akurat nawinie.

Jeszcze dość istotna kwestia, uprzedzająca ewentualne komentarze. Wielka Brytania od tak dawna była najeżdżana, sama podbijała, i taka jest tu mieszanina wszystkiego, że trudno dojść co tak na prawdę jest ''tutejsze''. Nawet patrząc na przepisy ''tradycyjne'', widać często w składzie produkty, które siłą rzeczy, naturalnie, znaleźć się tu nie mogły. Dla przykładu poczytajcie o naszej ''Sarmackiej, staropolskiej kuchni''. Będziecie wiedzieć o co chodzi.
Pokaże więc to co, aktualnie, głównie się tu spożywa, a co ''tutejsi'' uważają za swoje, choć ich nie koniecznie jest.
Tutaj zajmę się raczej produktami, nie daniami.

17 Czarny Czosnek:
Z próbowaniem nowych rzeczy, jedzenia w tym przypadku, jest tak, że raz trafi się na coś dobrego, a innym razem nie.
Z tego co czytałem, pochodzi to z Korei, a produkowany głownie w USA jest, ale, że pierwszy raz tu się z tym spotkałem to piszę.
Czarny czosnek, jest to zwykły czosnek tyle, że sfermentowany, i zgodnie z opisem, faktycznie ma smak ''słodko-kwaskowaty, przypominający nieco ocet balsamiczny''.
Są dania, których istnienia nie wyobrażam sobie bez udziału czosnku, a z kolei jakoś nie widzi mi się, zastępować w nich czosnek, tym Czarnym Czosnkiem. Tym bardziej, że jest 4-5 razy droższy.


18 Mussels:
Czyli małże. Dookoła Ocean, więc nie jest chyba dziwnym, że dużo ludzie jedzą tu takich rzeczy. przynajmniej nad samym Oceanem. Mnie już w ogóle to nie dziwi, skoro wiem jak smakuje.
Nad naszym morzem też są, ale dużo mniejsze. Że lubię, i udało mi się znaleźć świeże, kupiłem by samemu, po raz pierwszy zresztą, spróbować. Efekty mojej zabawy widać tu:




Nie chwaląc się, wyszło mi lepiej, niż kupne.

19 Cullen Skink:
Czyli zupa z łupacza. Jest to danie szkockie. Oryginalnie tu jeszcze nie jadłem, ale przygotowałem w domu. Podaje przepis, który zresztą skopiowałem.

  • 2 szklanki mleka
  • 3 szklanki wody
  • 2 łyżki masła (30g)
  • 450g wędzonego łupacza
  • 1 cebula
  • 600g mączystych ziemniaków
  • liść laurowy
  • płaska łyżeczka vegety
  • szczypta soli
  • szczypta białego pieprzu
  • kilka gałązek szczypiorku 

Mleko wlać do dużego garnka, włożyć liść laurowy i rybę, wszysko gotować razem na małym ogniu kilka minut. Następnie zdjąć garnek z gazu, wyjąć rybę i pozostaiwić z boku by przestygła.
Cebulę obrać i pokroić w drobną kostkę, na patelni rozgrzać masło, dodać cebulę, lekko posolić, smażyć kilka minut aż cebula się zeszkli, należy uważać by cebula się nie przypaliła. Następnie obrać ziemniaki i pokroić w kostkę, wrzucić do garnka z mlekiem, dodać 2 szklanki wody i zeszkloną cebulkę. Wszystko gotować aż ziemniaki zmiękną.
Połowę zupy zmiksować w blenderze lub podusić ziemniaki tłuczkiem, można też wykorzystać ugotowanie pure z ziemniaków które zostało nam z obiadu. Niektóre przepisy wykorzystują tylko pure ziemniaczane ale ja wolę zostawić kilka ziemniaczków w całości a resztę zmksować żeby zupa była gęściejsza.
Rybę obrać ze skóry i ości a następnie wrzucić do garnka z zupą, wszystko doprawić do smaku pieprzem i gotować razem jeszcze kilka minut.
Na chwilę przed końcem posiekać drobno szczypiorek i dodać do zupy. W razie potrzeby dopraiwić solą i pieprzem ale radzę uważać z solą bo wędzona ryba jest dość słona sama w sobie. Podawać z chrupiącym chlebem.

I teraz, dodałem 1,5 nie 3 szklanki wody, 2 cebule, spore, i pieprz kolorowy. Trzeba przyznać, że dobre to jest. Bardzo.


Jeszcze lepiej smakuje następnego dnia. Tym bardziej, jeśli doda się trochę magi i sosu Worcestershire.

20 Jacket Potato:
Czyli ziemniak w mundurku. Występuje z różnymi dodatkami. Ser, mięso itd. Tutaj macie przykład, z fasolką.


Co tu dużo pisać, jak przygotowane, tak smakuje. Ciekawe, że w Snowdonii, było to w każdym hostelu, koło którego przeszedłem, jako danie główne. 

21 Jagnięcina:
Bardzo popularna, nie tylko tutaj zresztą. Możliwości przyrządzenia jest bardzo wiele, ale standardowo marynuje się koło 3 dni w czosnku, soli, odrobinie pieprzu, oraz najlepiej w świeżym rozmarynie. Podaje z owym nieciekawym sosem miętowym. Aż dziw, ale pierwszy raz właśnie tu baraninę spróbowałem, i tak mi przypadła do gustu, że na wiele różnych sposobów już ją robiłem, i nie chwaląc się wymyśliłem swój własny.


22 Beef Jerky:
Czyli nazwijmy to, fabryczna wersja suszonego mięsa. Rozważałem, czy aby nie nada się to na wyprawy, ale już na samym początku rzucają się w oczy 3 wady:
- Cena. Dobra 2 funty to nie dużo, ale za 6 funtów mam prawie kg mięsa, gdzie jeśli gotowy produkt stanowi około 1/3 wagi, mamy dajmy na to, koło 300 gr suszonego mięsa. Tutaj jest gramów 50.
- Zastanawiającym jest, że z tyłu jest napisane, spożyć do 3 dni od otwarcia. Moje mięso może o wiele dłużej wytrzymać, jeśli jest przechowywane w dobrych warunkach.
- Smak. Nie smakuje to jakoś specjalnie. Z czymś mi się to kojarzy, nie wiem tylko z czym. Zjadliwe, ale jak mówię, nie jakieś specjalne.


23 White Pudding:
Taka kaszanka, ale bez krwi. Składa się z płatków owsianych, wieprzowiny, oraz przypraw. Trudno mi to porównać do czegoś u nas, bo różni się znacznie od Black Pudding, a zatem i naszej kaszanki. Jak najbardziej na plus. Mi zasmakowało, ale zdjęcie kopiuję z internetu.


24 Porridge:
Czyli owsianka. Będąc w Szkocji miałem okazję spędzić jedną noc w szkockim domu, z Szkotami, którzy nie licząc gościnności, pokazali wiele rzeczy. Między innymi wyjaśnili, jak zrobić tradycyjną szkocka owsiankę.Wzięli otręby owsiane, zalali wodą i zostawili na noc. Jej smak miałem poczuć dopiero dnia następnego.
Takie namoczone otręby należy ugotować na wolnym ogniu, ciągle mieszając by się nie przypaliło. Ewentualnie dodać trochę wody. Ma wyjść z tego kluska. Je się to na słono, z mlekiem w osobnym naczyniu. 
Szczerze nie byłem do tego przekonany, w myśl że owsianka to na słodko raczej powinna być, póki nie spróbowałem. Od tamtego czasu przyrządzam owsiankę właśnie w ten sposób i stąd pewne wnioski. 
Płatki owsiane są lepsze do tego niż otręby w smaku, a kwestia moczenia. Nie trzeba czekać cała noc. Wystarczy z godzinę.


25 Steak:
W sumie to trudno powiedzieć, że to typowe danie brytyjskie, skoro je się steki na całym świecie, ale, że tutaj zalicza się go to głównych dań pubowych, i w ogóle, myślę, że nie można o steku zapomnieć, skoro już wcześniej pisałem o frytkach.
Każdy wie, jak stek przyrządzić, nie będę się więc rozpisywał, a że nie wypada mi dziś on na obiad zdjęcie ukradnę komuś z neta.



Kolejne specjały w następnej części..






piątek, 12 września 2014

32. Isle of Skye, Scotland. 31.VIII-10.IX. Część 3

Dzień 12

W końcu na wyspie Skye. Na to czekałem od dawna. Na to się napaliłem, Hebrydy Zewnętrzne miał być urozmaiceniem wędrówki.

Szybko zebrałem się i ruszyłem do Fairy Glen, najbliższej wyróżnionej rzeczy na mapie. Po drodze ruiny jakiejś wieży. Prawie jak moja ''czatownia'' z Pembrokeshire.



Sama Fairy Glen, jest bardzo uroczym miejscem. Może wróżki faktycznie tam mieszkają? Mam okazje zobaczyć jak wygląda Skye. Różni się od Outer Hebrides. Tam wszędzie są bagna, tutaj normalna trawa. Dużo różnic jest. Na plus oczywiście.



Od jednego miejscowego dowiaduję się o miejscu gdzie można spędzić nocleg, w Meal Tuath. Dobrze wiedzieć, ale pewnie nie skorzystam. Za blisko, szkoda czasu.
W Kilvaxter są wykopaliska archeologiczne, które można zobaczyć. Oglądam, ale do środka nie wchodzę. Zalane.



Ruszam w kierunku Hungladder, gdzie jest Monument to Flora Macdonald. Już mówiłem by sobie sprawdzić kim ona była.



Zerwał się porywisty i zimny wiatr. Dalej były ruiny Duntulm Castle, oraz resztki kościoła w Kilmaluag.






Jestem na otwartej przestrzeni. Muszę znaleźć cokolwiek co ochroni mnie przed wiatrem. Widzę jakąś konstrukcję na wzgórzu. Idę to sprawdzić. Nie mam pojęcie do czego to mogło służyć, ale jakąś ochronę daje.



Rozłożenie namiotu było wyzwaniem. Wiele siły musiałem włożyć by mi nie poleciał namiot. Śledzie i tropik musiałem dodatkowo obciążyć kamieniami. Co chwile się zastanawiałem kiedy polecę razem z namiotem. W końcu zasypiam.

Dzień 13


Przetrwałem. Dalej wieje, ale już słabiej. W końcu się ruszam. Po kilku kilometrach trafiam na szlak, który wiedzie w stronę gór. Idę. Prowadzi on pomiędzy wzgórzami. The Table, The Needle, The Prison, formacje, które można tam zobaczyć. Szlak atrakcyjny widokowo, tylko parę kilometrów długości.





Kolejne kilometry. Przechodzę przez wieś Stafainn. Kawałek dalej jest punkt widokowy na Kilt Rock. Zaraz obok wodospad spadający z klifu.




Dalej kolejny punkt widokowy, na dwa wodospady, które raczej słabo widać.



Następne kilometry. Mam zamiar spać u podnóża Old Man of Storr. Widzę na mapie kawałek lasu poniżej. Tak to dobry pomysł, myślę.
Na miejscu niespodzianka. Las jest, ale tylko na mapie. Został cały wycięty. Na szczęście jest drugi, zaraz niedaleko. Tam śpię.

Dzień 14

Bardzo paskudna pogoda przywitała mnie tego dnia. Droga na formację, choć nie jest ciężka, do najprzyjemniejszych nie należała z powodu deszczu ze śniegiem, oraz silnego wiatru, jakie wędrówce jakie towarzyszyły.



Old Man of Storr

Zaraz obok, znajduje się Loch Leathan, gdzie jest mała zapora, oraz dwa wodospady.




Zaczęło kończyć mi się jedzenie. Kasa powoli też. Mam problem z wyciągnięciem pieniędzy z konta. Taki kijowy bank. Niedaleko już do Portree, stolicy Skye. Po kilku kilometrach dochodzę. Ostatnie pieniądze na żarcie wydaję.



Kierunek Dun Bheagan. Po drodze stojące kamienie w Borve, kamień ze znakami piktyjskimi w Peinmore, Clach Ard.



Psuje się pogoda. Nie ma gdzie spać. Znów rozbijam się w pobliżu drogi. Meszki.
Czuję, że czas mnie goni. Postanawiam jutro łapać stopa do Dunvegan.

Dzień 15

Stopa łapię niemal od razu, jak tylko się wyzbierałem. W Dunvegan zamku nie zobaczę, nie mam na wejście. Połamie tą kartę, jak tylko wrócę do domu. Jadę z nimi dalej. Wyrzucili mnie koło Glen Heysdal. Zaraz koło siebie mam dwa kopce. Kawałek dalej w Caroy, St John's Chapel, ruiny. W Struan Dun Baeg Broch.





Idąc dalej widzę wycieczkę. Korzystam z okazji i robię zdjęcie Szkota w stroju. Gordon się nazywał


Łapię kolejnego stopa. Jadę aż do Sligachan. Przed sobą widzę Cuillin Hills. Dziś idę tylko na jakieś wzgórze zobaczyć okolicę. Idę na Am Mam.





Meszki. Słyszę jakby deszcz padał. To pewnie miliony ich obijają się o tropik. Dostały się do środka. Najgorsza noc, jaką miałem na Hebrydach.

Dzień 16

Rano przyszedł zbawienny wiatr. Dziś wybieram się na Fairy Pools. Piękne miejsce.




Jest szlak. Wiedzie w stronę gór. Kończy się w dolinie. Dwóch gości idzie dalej. Ja nie ryzykuję bez potrzeby.


Wracam do Sligachan. Podchodzi do mnie starszy Gość. Z niczego zaczyna nawijać o zdrowym trybie życia. Mówi, że widział mnie już wcześniej. Zabieram się z nimi do An Ath Leathann. Pytają, czy wszystko mam. Mówię tak, radze sobie. Nie wiem, nie wierzą. Uzupełniają w jedzenie. Choć protestuję, na nic się to zdaje. Nikt mi nie wmówi, że nie ma na świecie dobrych ludzi. Widać faktycznie się wraca, jak się jest w porządku do innych.

Jestem tu za szybko. Muszę jakoś czas zorganizować. Idę w kierunku Na Torrin. Wchodzę na szlak. 10km. W Boreraig spotykam parę. Szkot i Francuska, Stew i Amelie. Wspólnie spędzony wieczór. Ognisko.




Dzień 17

Padało całą noc. Zebranie się. Pożegnanie. Oni idą do Broadford, ja do Torrin.


Clach na h-Annait w Torrin.

Idę w kierunku Blabheinn. Jakaś ścieżka jest, widzę na mapie. Wygląda ciekawie.




Ścieżka się kończy. Nie wytrzymałem. Musiałem wejść na szczyt.
Trzeba szukać ścieżki. Nic nie jest oznaczone. Ciągle idzie się piargiem. Jest stromo. Widoki przepiękne.






Wracam się z powrotem tą samą drogą. Rozkładam się w zatoce, koło morza.

Dzień 18

Nie spieszy mi się nigdzie. Mam czas. Wracam do Broadford. Tym razem drogą, wiedząc, że jest coś do zobaczenia. W Torrin jest jeszcze Cill Chriosd. Ruiny kościoła.




Z Broadford ruszam do Ashaig, gdzie ma być Tobar Ashik. Nie do końca wiem, co to jest, choć docieram na miejsce.


Teraz idę powoli w kierunku Armadale, skąd mam ostatni już prom do Mallaig. Stamtąd już powrót do domu.
Obok drogi, niemal równolegle biegnie druga droga. Widocznie ta która była tam kiedyś, wcześniej. Choć nie wygląda na starą. Nie mam pojęcia czemu wybudowali drugą drogę. Wiem natomiast jak by wyglądało zarastanie świata, gdyby zniknęli ludzie.


Dochodzę do wsi Druim Fhearna, gdzie rozkładam się koło plaży.


Dzień 19

Od kilku dni racjonuję żywność. Uzupełniam ją jeżynami, których jest tu mnóstwo. Już patrzeć na nie nie mogę.
Zaraz na przeciwko wsi jest duży kompleks leśny. Tam tablica, że jest jakiś szlak. Mam czas. Idę się przejść.
Las sadzony, więc nic specjalnego, a szlak prowadzi do Leitir Fura, ruin wsi. Nic specjalnego, ale jedna rzecz jest zastanawiająca. Ta wieś, oraz ten szlak, nie są zaznaczone na mapie jaką posiadam. OS 1:50 000. Mało co tam zaznaczone jest. Może nic nie ma? Jeśli jednak nie, ciekawe ile rzeczy przegapiłem, nie wiedząc w ogóle o tym?




Dalej ruiny Knock Castle w Teangue.



Kilka kilometrów dalej wieś An t-Ord, gdzie miały być pozostałości Teampull Chaon.
Zbliża się wieczór, idę dalej. W następnej wsi Tocavaig znajduję wysyp kurek. Będzie na kolację. Jest tam też ruina zamku, bardzo fajnego zresztą. W jego pobliżu śpię.





Na zamku nie ma nic. Pokrzywy. Trzeba uważać tam wchodząc. W moście jest duża dziura, która trzeba pokonać.
Jedna rzecz jest zastanawiająca. Zbocz klifu są niedostępne. w moście dziura. Skąd wzięły się tam owce? Bardzo zastanawiające.

Dzień 20

Zbieram się w końcu. Idę do następnej wsi Tarskavaig. Jest tam kościół. Ruina. W środku dalej jest jego wyposażenie. Ławki itd.





Do Armadale zostało parę kilometrów. Postanawiam spędzić jeszcze dzisiejszą noc na Skye. W połowie drogi jest szlak do Gleann Meadhonach. Dolina jak dolina.


Wczoraj kurki, dziś prawdziwki. Ostatnia noc, ostatnia kolacja. 


Rozkładam się blisko terminalu promów w Armadale. Stosunkowo wcześnie.


Dzień 21

Chce jeszcze coś zobaczyć nim odpłynę. Zostawiam plecak w lesie i idę na Point of Sleat. 9 km w jedną stronę. Ot spacerek.




Powrót. O 14.25 prom do Mallaig. Pociąg mam dopiero jutro. Pierw czekam na dworcu, a gdy ten zamknęli poszedłem na wzgórze ponad miasteczkiem. Czuwam całą noc, bym czasem nie zaspał. Pociąg mam o 6 rano.



Zadowolony, że zobaczył, ale i też, że już wraca.

Dzień 22

Bez problemu zdążyłem. W Glasgow w końcu zjadłem porządnie. Jeszcze dwie przesiadki, dom.

WNIOSKI:

PLAN: został ułożony prawidłowo, z tym, że 3 tygodnie to trochę mało chcąc obejść te wszystkie wyspy. Człowiek się męczy, a jak nie je wystarczająco, też jego wydajność spada.
Zaliczyłem prawie wszystko, co zaplanowałem, temu stwierdzam, że nie jest źle.
Podstawowa rzecz, która mnie irytowała od samego początku, to to, że musiałem poruszać się głównie drogami. (droga, albo bagno)
To jest duży obszar, a ''atrakcje'' są rozrzucone w odległości od siebie. Nie jak w Tatrach, czy Snowdoni, gdzie każda kolejna godzina dostarcza nowych wrażeń, i idziesz szlakiem. Tu idziesz pół dnia, widzisz ciągle to samo, dochodzisz do czegoś i znowu. Temu o wiele lepiej jest tak zaplanować wyprawę, by poruszać się busem, lub swoim autem. Względnie rowerem, jak niektórzy. Szkda nóg, oraz czasu.
WYPOSAŻENIE: z rzeczy, które wziąłem, większość się do czegoś przydała. Nie brakło mi nic. Jedynie kubek, który zapomniałem, zaimprowizowałem z puszki.
Jedzenie starczyło na dwa tygodnie spokojnie. Obrok i suszone kiełbasy ostały się niemal do końca. Te dwie rzeczy również to wypróbowane patenty, o których będę ciągle pamiętać.
Jedynie ten brak jedzenia pod koniec dał się we znaki, ale to wina karty bankomatowej.
Koszt jedzenia wyszedł bardzo tanio, ale musiałem to wszystko taszczyć. Więc albo tak, albo mieć jedzenie na chwilę, i ciągle się zaopatrywać, ale to wtedy kosztuje.
POGODA: na 22 dni w zasadzie tylko jeden dzień był mało sprzyjający do wędrowania, który zresztą i tak spędziłem w autobusie, w poczekalni, i na promie.
Widocznie znów miałem szczęście.
Jedyna sprawa to meszki. Nie miałem nic przeciwko im, a zresztą to i tak nic ponoć nie daje. Ważne by wiał wiatr. Inne nie ma znaczenia.
OGÓLNIE: stwierdzam, że nie jest źle. Ciesze się, że zobaczyłem ten kawałek świata. Kolejne doświadczenia. pierwsza tak długa wyprawa w moim życiu. Trzy tygodnie to trochę długo, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by znów to powtórzyć. Czy nawet dłużej.

Moje desanty po przejściu Hebrydów. Nie były nówkami, ale też nie były tak zjechane. Nie wiem ile kilometrów przeszedłem. Wiele.