Wyświetleń:

czwartek, 20 lutego 2014

12. Cztery, dwa dni w Walii.

Link do filmu:

http://www.youtube.com/watch?v=XQckfhv-mjY

Właściwie miałem jechać już we wtorek, ale czasem trzeba odłożyć przyjemności, i coś innego zrobić.
Pojechałem w środę 19.II .
Bus się spóźnił, się zastanawiałem, czy przyjedzie, jednak wszystkie złe myśli, jeśli takie były, wybaczyłem kierowcy, który był jedyny w swoim rodzaju.
Gdy zauważył, że jadę zwiedzać Walię, z kierowcy momentalnie zamienił się w przewodnika, który opowiadał mi po drodze co i jak, i, wierzcie, lub nie, zatrzymał się z połową pasażerów i ze mną na środku jednej ze wsi, ponoć starej i znanej, i zaczął pokazywać i objaśniać co to jest! Uwierzycie? To nic, że połowy nie rozumiałem, ale chodzi o sam fakt!

Jakoś po 11 dotarłem do Llandrindod Wells, szybko skoczyłem do Lidla, i właściwe wyjście rozpoczęło się punkt 11.14.
Nie trwało wiele, jak wyszedłem z miasta, i zacząłem się kierować w kierunku pól, które zamierzałem przejść na przełaj, by nie nadłożyć drogi. To był pierwszy błąd tej wyprawy.

Łażąc po bagnach stawaj na kępy. Nie wiesz, czy błoto przed tobą ma kilka cm, czy nawet metrów.

Tak więc wpakowałem się w labirynt zasieków, bagien, owiec i kij wie co jeszcze. 

Tu akurat jest przejście.

To był początek wyprawy..

Dałem sobie chwile odpocząć, przy strumieniu i prawie skojarzyłem jeden fakt.

Wszędzie są owce. One się załatwiają. To trafia do wody, a pewnie i są tam pasożyty. Przed wypiciem wodę bezwzględnie należy oczyścić i wygotować.

Nic poszedłem dalej. Myślałem w pewnym momencie, że już koniec ''zasieków''. Gdzie tam! Ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem.
Wyszedłem na szczyt jakiegoś wzgórza, by się zorientować gdzie jestem.


Już wiedziałem, więc ruszyłem dalej.
Przeszedłem jedno wzgórze, następne a końca nie widać. Uznałem to za dobry znak, że trafiłem już w dolinę. Gdzie tam!


Wyszedłem z zasieków na jakąś polną drogę, która wiodła w dół wzgórza. W kierunku zachodu, gdzie zmierzałem. Wielkim zdziwieniem okazało się, że dotarłem do drogi szybkiego ruchu, która myślałem, że już dawno pokonałem, a dzielny drwal powiedział mi gdzie na prawdę jestem. Nie będę pisał jak mały dystans w rzeczywistości pokonałem.

Kolejną przeszkoda okazała się rzeka Wye, która oddzielała mnie od moich gór, więc szukałem jakiegoś mostu, żeby przejść na druga stronę. Tak dotarłem do wsi Llanwrthwl, gdzie zobaczyłem mapkę okolicy i szlaki. Już zbierało się późno, więc szybka decyzja w którą stronę i zacząłem szukać miejsca na nocleg.
Zobaczyłem małą polać lasu, jakiś kilometr odemnie, i skierowałem się tam.
To była pierwsza trafna decyzja tego dnia, gdyż miejsce na nocleg trafiło się piękne.

Jakaś kaplica w Llanwrthwl

Ruiny czegoś. W każdym razie widać, że stare.

Szumiało mi ładnie całą noc.

Wziąłem ze sobą namiot. Bardziej praktycznie. Koszulki, bieliznę, skarpety, jedna spodnie. Jak wyżywienie suszone mięso (kiełbasy), i kilka czekolad. Nie wziąłem lekkich, drugich butów. Pierwsze przemokły. Resztę była w porządku. Dziennik, mapnik (niepotrzebny), lornetka, przydała się, pałatka, śpiwór, karimata i parę innych pierdół.
Zabrałem się, za rozkładanie namiotu, zbudowałem kuchnie polową zagotowałem wodę na herbatę. Coś zjeść, napisałem parę rzeczy i położyłem się spać. 


Ranek przyniósł niespodziankę w postaci wody w namiocie, mały problem. Ehh, jak mi się nie chciało wychodzić z ciepłego śpiwora.

Głupota. Nie sprawdziłem wcześniej, gdzie się rozkładam. Te suche gałęzie mogły spaść.

Wszystko było mokre, nie ryzykowałem rozpalania ognia, za dużo dymu. Musiałem się obejść bez kawy.
Pozbierałem się, coś zjadłem i miałem już ruszać, gdy poczułem coś w stylu - nie idź w górę, wróć się do wsi.
Może to było jakże przyziemne pragnienie, może coś innego. W każdym razie wróciłem się.
Już wcześniej zauważyłem brak kompasu, więc ten powrót był tym bardziej dobrym posunięciem.
Problem polegał na tym, że przy braku słońca, w sytuacji gdzie wszędzie rośnie mech, nie było jak w miarę precyzyjnie wyznaczyć kierunku. Nie miałbym zresztą na to czasu.
We wsi szlak szedł w drugą stronę, a na jego początku był znak Elan Village 5 1/2 miles. Wiedziałem, że to jest w końcu dobra droga.
Cały jej przebieg na spotkałem ni jednej osoby.
Gdy dotarłem do wsi, widziałem już moje zalewy, oto byłem na początku trasy jaką zamierzałem zrobić. Zaledwie 3 mile od miasta Rhayader, skąd powinienem zacząć wyprawę, zamiast szlajać się po jakichś dziwnych zasiekach i bagnach.

Ułożyłem już nowy plan, według którego miałem zacząć działać, gdy wybrałem się na kawkę do kawiarni przy tamie. 
Tak wiem. survival.
Wypiłem nie jedna, a dwie. Gdy spotkałem, pewną znajomą twarz z Hereford. Jeszcze nie wiedziałem, że to Marcin, wybrał się przejechać dookoła Elan Valley.
Dowiedziałem się o rzekomych zniszczeniach jakie są w Aberystwyth, oraz pogodzie jaka miała niedługo nadejść nad Elan Valley. 
Sensowniej było odłożyć wyprawę na następny termin. 

Mając zaoferowany powrót do domu, skorzystałem z okazji, wiedząc, że jeszcze tu wrócę.
Zobaczcie sobie kilka zdjęć stamtąd:





Claerwen Dam. Tym razem bez wody.







Jak widać pogoda się szybko zmienia.

Wracając zahaczyliśmy jeszcze o Water Break-its-Neck




Wnioski:
- Złe przygotowanie, jeśli chodzi o informację. Powinienem zacząć wyprawę z Ryahayader, a nie łazić po tych zasiekach 
- Bardzo siadła mi kondycja, co odczułem maszerując z ciężkim plecakiem. A może tylko wydawał się ciężki.
- Za to wiele innych rzeczy, jedzenie, czy ogólne spakowanie okazały się trafne.
Inne rzeczy można przypasować do tych wniosków.
- Najważniejsze, dowiedziałem się wiele istotnych informacji na temat terenu, oraz poznałem człowieka, który następnych istotnych informacji mi udzielił.



sobota, 15 lutego 2014

11. Praktyczność.

''Prosty, jak budowa cepa.'' - Mówi jedno z wielu przysłów. Ale czy proste znaczy złe?

W przypadku ludzi, co prawda, czym ktoś ''bardziej złożony'', tym jest ciekawszy, to moje osobiste zdanie. Możliwość poznania kogoś takiego, jest bardziej atrakcyjna, niż rozmowa z ''szarakiem'', który nie ma nic do powiedzenia. Nie zwykłem się kryć ze swoimi poglądami.

Zostawmy na razie ten temat, który nawiasem mówiąc jest duży, bo o czym innym dzisiaj.

Przyjrzyjmy się ''praktyczności'' pod względem SURVIVALU.
Otóż generalna zasada mówi, czym coś prostsze, tym lepsze. Prostsze rzeczy mogą nie mieć tyle zastosowań, co coś pięknie złożonego, ale za to o wiele łatwiej naprawić je, jeśli się zepsują.
Często naprawić nie jesteśmy w stanie, pięknie złożonej rzeczy, jeśli się popsuje np w terenie.
Przykład? Choćby telefon.

Dobrym przykładem różnicy, o której mówię jest nóż.
- Nóż ze stałą głownia 
- Nóż składany
- Nóż z mechanizmem sprężynowym

Ten pierwszy jest najlepszy, niby co się ma w nim zepsuć? No chyba, że kupiliście jakiś kicz.
Drugi, może się zapchać piachem, ale jest to stosunkowo łatwe do wyczyszczenia. Jednak jego praktyczność gwałtownie spada, gdyż do wielu prac już go nie użyjemy.
Noże sprężynowe, to zupełne dziadostwo. W warunkach terenowych bardzo łatwo o zapchanie go czymś, a jak się ma sprawa z ewentualną naprawą?
Opowiem wam krótką historię.
W roku 2009 byłem na obozie harcerskim, i miałem nóż składany, z otwarciem sprężynowym. Nie pamiętam ceny, ale, bardzo szybko się zapchał piaskiem. Nieudana próba go wyczyszczenia, a następnie nieudolna próba rozkręcenia go, i ponownej naprawy, skończyła się jego śmiercią.
Wyciągniecie wnioski.

Następnym dobrym przykładem jest saperka. Generalnie można podzielić te przedmioty na:
- Saperki zwykłe, oraz
- Saperki składane
Co z tego, że składana zajmuję mniej miejsca, jak przy pracach ziemnych nadaje się najwyżej do budowy zamków na plaży! Jeśli pomyślisz, to zwykłą saperkę, też na spokojnie gdzieś przytroczysz, a różnica użyteczność, jest bez porównania lepsza.

Takich przykładów mogę dać wiele, ale po co? Przecież wiecie o co chodzi.

Dobrym porównaniem, jeszcze, jest zestawienie dwóch kultur ''survivalu'', gdzie jedni pięknie wystrojeni w nowoczesne sprzęty, a drudzy stawiają na tradycjonalizm, lub militaria.

Sprzęt wojskowy, mowa tu o obraniach, jest częstokroć o wiele tańszy, ale wcale nie gorszy. Tu mógłbym się nawet kłócić, by rację swą udowodnić. Jest o wiele praktyczniejszy, i mniej skompilowany. Posiadają bardzo dużą wytrzymałość, jedne spodnie polskie używam bez mała 4 lata, i nadal działają,a  przeszły wiele.
Bardzo często rzeczy wojskowe są wielofunkcyjne, dobry przykład pałatka, namiot i płaszcz przeciwdeszczowy w jednym, dwóch pałatek w zasadzie. I tak dalej.
Dzięki swojej ''prymitywności'' jesteśmy w stanie szybko naprawić rzeczy wojskowe, a jeśli się już faktycznie zepsują, bo nie żal ich wyrzucić, czy jeszcze do czegoś innego użyć, skoro nie kosztowały majątku.

Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy wolą być ''wyposażeni'', jak kto woli. Zadaj sobie tylko pytanie, czy SURVIVAL na tym polega, by mieć różne bajery, i ciągle się zastanawiać, uważać, by czasem ich nie zepsuć, lub jak jedna osoba, którą znałem, jojczyć, że wydała pieniądze, na parę rzeczy, i że przez zwykłe użytkowanie się psuję? Po co więc kupował?

Jest to odpowiedź dla co poniektórych, dlaczego widać mnie na zielono, lub czarno.

Mówiłem coś o praktyczności? Wzór na nową torbę, do wyszycia, który zajmie mi jakiś miesiąc.



niedziela, 9 lutego 2014

10. Suszenie mięsa, pemikan, huraganowa noc w Credenhill i powrót wiosny.

Film pod linkiem:

http://www.youtube.com/watch?v=NAxYLOIM-1Y

Zaczęło się 21 Stycznia, kiedy to wymyśliłem ususzyć mięso, i zrobić pemikan na próbę, tak by móc wykorzystać to ewentualnie w przyszłości.

O samym pemikanie warto wiedzieć, iż jest to patent wymyślony przez północnoamerykańskich Indian, jako pokarm, który po odpowiednim przyrządzeniu miał dawać niemal wszystko (składniki odżywcze) i nie psuć się, ponoć nawet miesiącami.

Ale po kolei.

Kupiłem dwa steki wołowe (jako ''bizon''), i zacząłem z tym robić. Jako, że chciałem sprawdzić różne rodzaje przygotowanie? Mogę tak powiedzieć?, pokroiłem mięso cienko, w bardzo cienkie paski, i spreparowałem je następująco:
-bez soli
-lekko posolone
-zanurzone w soli (mięso solone)
-trochę soli i zmiażdżony czosnek
-najłatwiejszy sposób, czyli suszone kiełbasa, którą wystarczy zostawić na szafce, i czekać, aż się wysuszy.

Tak przygotowane mięso powiesiłem na kratce w piekarniku, i zostawiłem na 1 godzinę przy termoobiegu i otwartych drzwiczkach, w 100 stopniach Celsjusza.
Właściwie po tej godzinie mięso było już gotowe, może trzeba by je lekko dosuszyć, ale ja mogłem już spróbować jak to smakuję.


Pierwsze wnioski wysnułem szybko: mięso bez soli, i lekko posolone smakuje dobrze, z czosnkiem było genialne, a solone nie zjadliwe.

Poczekałem 2 dni, gdy mięso łamało się w palcach, wziąłem się za pemikan, przepisem 1 część tłuszczy 2 części suszonego mięsa. Mięso trzeba jakoś rozdrobnić. Tak dużego moździerza nie posiadam, użyłem więc blender. Tłuszcz rozgrzałem, połączyłem, i zostawiłem w spokoju.

Minęły prawie 3 tygodnie, i wybrałem się znów do Credenhill, by tym razem przygotować mięso bardziej survivalowo, to jest przy ogniu. Problemem była pogoda, silny huraganowy wiatr i deszcz.
Wierzcie, był on tak silny, że poważnie, ruszał autami, kiedy zawiał mocniej. Mną też próbował ruszać..:D


Mniej więcej w tamtym miejscu było słońce, jest sposób na określenie ile czasu zostało do jego zachodu. Trzeba wyciągać rękę, podłożyć pod słońce, i policzyć ile palców jest od słońca do horyzontu. jeden palec to około 15 min. Jak sprawdzałem było jakieś 1,5 godziny. Mniej więcej sprawdziło się.

Na miejsce doszedłem jakoś po 16 cały mokry, i zabrałem się szybko za zbieranie drewna, tym razem wziąłem namiot, więc go rozłożyłem, powiesiłem mięso do wędzenie i zabrałem się za rozpalanie ognia.

Miałem zamiar suszyć też mięso na czymś w rodzaju stelażu, ale był problem. Wiatr który pomimo, że znajdowałem się po drugiej stronie wzgórza, które teoretycznie powinno mnie od niego chronić, był tak silny, że już nawet nie ruszał drzewami, czułem, ruszającą się ziemię, jakby już za chwilę drzewa miały zostać wyrwane razem z korzeniami. Całą noc zastanawiałem się, czy nie poskładać się lepiej, i iść rozbić obozowisko na szczycie wzgórza, gdzie jest duża otwarta przestrzeń.


Wytrwałem, i przetrwałem!

Jeszcze o samym pemikanie. W smaku, jak smalec ze skwarkami, tak, że nic specjalnego, ''zupa'', którą ugotowałem wieczorem, po dodaniu kawałku mięsa, i trochę soli, była nawet dobra. 
Ważne, że energię daję.

Rano się nieco poprawiło, pomimo wiatru udało mi się mięso uwędzić:


Jąłem się zbierać, i dokumentować oznaki wiosny:

Każdy zna ten kwiat..:d

Scarlet Elfcup

Pierwiosnek Wyniosły

Pierwiosnek Wyniosły

Już jakiś tydzień temu zauważyłem pierwsze oznaki, że wiosna nadchodzi, co i tak daje ciekawy wynik, początku wiosny już pod koniec stycznia!

Wracając znalazłem jakaś zakratowaną dziurę:



Może będzie trzeba to sprawdzić?

A potem miałem spotkanie z policją, która mnie zatrzymała, i zadawała różne pozornie nic nie znaczące pytania. Uczyłem się jednak o tym, i wiem, że takie pytania, są albo szukaniem pretekstu do zatrzymania, lub próba wyciągnięcia ważniejszych informacji. Nie udało im się więc niczego osiągnąć. Najlepsze, odkąd tylko się spakowałem, miałem przeczucie, by schować nóż do plecaka. Nie mam się czego obawiać, jeśli by mnie zatrzymali, ale gdyby zauważyli nóż przy pasku, pewnie by mnie zatrzymali, i na nic byłoby tłumaczenie, że ten nóż do drewna, drugi składany służy do jedzenia, a trzeci schowany, na wszelki wypadek. Tak więc po raz kolejny mi się udało, wyjść z jakiejś sytuacji cało. 




niedziela, 2 lutego 2014

9. Ogof Ffynnon Ddu - Jaskinie.

Udało mi się w końcu nawiązać kontakt z clubem grotołazów, i byłem dziś z nimi na pierwszej przechadzce po jaskiniach w Południowej Walii. Byliśmy w Ogof Ffynnon Ddu


Zaczynam rozumieć jak Walia mnie kocha, gdyż walijska pogoda znów przywitała mnie śniegiem, wiatrem, zimnem, i nie wiem czym jeszcze, a z parkingu do wejścia był jeszcze kawałek. Nie wiedziałem rzecz jasna jak daleko, ale się przekonałem. Chwila czekania, aż otworzą wejście, i z rozkoszą poczułem te kilka jaskiniowych stopni, które w porównaniu z temperaturą na zewnątrz, wydawały się gorące.

Od razu, za pamięci, podzielę się wnioskiem, który zauważyłem, wtedy, na starcie.

Otóż, jaskinie, mówię jaskinie, nie dziury, nie mogę zaświadczyć, że wszystkie, ale na pewno większość, są zamknięte. To znaczy, wejście jak do bunkra, obmurowane betonem. To znaczy, że zwykły człowiek nie może tam wejść. To znaczy, że zwykle wchodzą tam cluby. To znaczy, że wszystko jest tam pilnowane. To również znaczy, że nie ma tam śmieci, a szata naciekowa jest nienaruszona. A to oznacza, że wchodząc tam możesz zobaczyć jak wygląda prawdziwa jaskinia, i jej cuda w środku.

Na nasze jaskinie, udostępnione, już za późno, ale inne powinniśmy chronić.

Tak uważam.

Nie wyobrażacie sobie jak miłą odmianą było w końcu zobaczyć coś nienaruszonego.

Wracając, weszliśmy do środka, i już na starcie zacząłem żałować, że nie wziąłem aparatu. Co, jak pokazała chwila niedługa, słusznie.
Zdziwiło mnie, że grupa nie wzięła żadnego sprzętu. Daryn wyjaśnił, że ''na kilkaset jego zdjęć, może trzy są dobre."-światło, choć nie lubię, musiałem mu przyznać rację.
To nie byłby aż taki problem, zwyczajnie zalałbym aparat, patrząc gdzie się wpierdzieliliśmy.

Nie ma sensu bym opisywał drogę, byliście wiecie, czołganie, woda, ślisko, gdzieś się wspiąć, gdzieś przecisnąć itd, nie byliście? To na co czekacie?

Jestem zadowolony, gdyż udało mi się przełamać lęk. Nie mam leku wysokości, ani klaustrofobii, ciemności też się nie boję, ale miałem problem z butami. I tu zaznaczyć muszę, że nasze polskie desanty się nie nadają zbytnio ani na zimę, ani na śliskie skały. W zimie jest dodatkowo zimno. No ale lepszych akurat nie miałem, a że nie byłem pewien, czy będę rzeczywiście z nimi jeździł, wolałem nie inwestować w sprzęt, min BACIOKI.
Krótko mówiąc było ślisko, musiałem bardzo uważać. Trafiłem, na jedno miejsce, parę cm wnęka jedna ściana, druga podobnie, pomiędzy nogami dziura, i z 1.5 m w dół, to było łatwe, po prostu uważałem by do wody nie wpaść, ale druga sytuacja była o wiele gorsza.
Podobnie jak wcześniej, nie ma jak za bardzo stanąć. Kombinuj jak się tyłkiem, i gdzie się zapierać by podeprzeć się w miarę, ale, w dół, gdy świeciłem, dna nie widziałem. Miałem do przejścia parę metrów, a żadnych zabezpieczeń. I co robić? Trzeba iść. Przeklęte buty, tylko czekałem, kiedy w tą dziurę zjadę.
Ale dałem radę. Przeszedłem silniejszy. 

I tak byłem mokry, podziemne rzeki, błoto, zebrana woda, czołgaj się w tym, dały moim pięknym, choć śliskim, ale za to ładnie wypastowanym Desantom radę. Wodą się górą przelała więc i tak były mokre.

Dobre jaja sobie ze mną zrobili. Pokazali w pewnym momencie mi jeden z korytarzy, dość wąski, i mówią, to jest twój test do clubu.
Myślę, no może. Członków tylko kilku jest, to może chcą sprawdzić mnie, czy się nadaję. Patrzę, kurde trochę ciasno, no ale może dam radę. Dobrze, że się ostatnio wyrobiłem. Włażę, czołgam się, w pewnym momencie coś się ciasno zrobiło, myślę, pierdziele, nie idę dalej.
Wyszedłem i mówię, że nie idę, a ci się śmieją, że jaja sobie robili.

Co się okazuję, długość wszystkich korytarzy, a jest ich trochę, ma długość ponad 50 km, są 3 wejścia, parę konkretnych miejsc, i dużo rzeczy do oglądania.

Jako się rzekło, zdjęć z środka nie zrobiłem, niżej możecie zobaczyć parę zdjęć z okolicy wejścia, a zdjęć samej jaskini jest mnóstwo w Google, wiem, bo już patrzyłem.

Rzecz jasna było warto jechać, a tu te kilka zdjęć. Niestety moja sweetfocia w kombinezonie gdzieś się zapodziała. Tak wiem, jest wam przykro..:D



Muszę wyczaić co to..





South Wales Caving Club. 
Wnętrze schroniska. W takich miejscach, można poznać ciekawych ludzi.

South Wales Caving Club

South Wales Caving Club.
 Schronisko. Ponoć biorą tylko 6 funtów za nockę. To jak zapłacić 6 zł w Polsce.

Różni ludzie się napatoczą..:D



Zostałem uraczony pewnym specjałem, który pomimo tego, że śmierdział, smakowałem nawet dobrze. Dopiero po fakcie, pytając, dowiedziałem się, iż jest to skóra wieprzowa, pocięta na kawałki i smażona na głębokim tłuszczu. Smakuje, jak za długo smażone skwarki.