Wyświetleń:

piątek, 18 kwietnia 2014

19. Snowdonia, Walia 12-17.IV Relacja.

Filmik pod linkiem:
Część 1

https://www.youtube.com/watch?v=HpHQZfMly8Y


DZIEŃ 1

4:30 pobudka, choć właściwie i tak mało co spałem. Kawa. Mocna, szybkie dopakowanie, i jazda na pociąg.
4 przesiadki, więc nie ma jak pospać. Trzeba pilnować, by na dobrej stacji wysiąść, ale w końcu docieramy do Porthmadog.
Tam okazuje się, najbliższy bus w góry za pół godziny będzie, więc co? Nico, czekamy na przystanku, to jest ja i brat, kamerzysta (coś tam nakręcił). On pije pepsi, ja lokalny wyrób browarniczy. Niezłe.
Jest, wsiadamy i do Beddgelert. Tam przypominam sobie, że mydła nie mamy. Idę do sklepu, 1 funt, drogo, jak za kostkę. Pomijam fakt, że chyba się pomyliłem, i kupiłem kostkę do kibla. Chyba, ale wyjaśniałoby to dziwne spojrzenia sprzedawcy.

Beddgelert

Właściwa wędrówka zaczęła się po 14, to też, wiedziałem, że nic konkretnego nie zdziałamy już dziś. Idziemy do Llyn Dinas, po drodze mijając kopalnię, starą, miedzi.

Sygun Copper Mine

Llyn Dinas

Chwila odpoczynku i idziemy dalej. W ogóle trzeba zauważyć, że od samego początku, jak szedłem według mapy, jakoś droga uciekała, tak straciliśmy pół dnia, dopiero od jutra, jak szedłem ''na oko'', było lepiej, ale to za chwilę.

Wyżej Llyn Dinas znaleźliśmy ruiny dawnego domu? szałasu? pasterskiego. Cała konstrukcja tylko z ułożonych kamieni. Dach, nie wiem, pewnie kiedyś był drewniany, ciekawe, jak się w tym żyło?






Jak wspomniałem wyżej, z mapą kręciliśmy się bez celu, ciągle gubiliśmy ścieżki. Bo tu ważne, zaznaczyć, szlaki tu, są nie oznaczone. Nie jak u nas w Polsce. A często ''szlaku'' w ogóle nie widać. Trzeba uważać, lub iść ''na oko''.
To nie miało większego znaczenia, ten dzień był przeznaczony na ''rozruch'', i tak by w miarę znaleźć się koło szlaku na Snowdon. To o niego mi szło podczas tej wyprawy.

Tylko się wydaje, że to sucha trawa.




W pewnym momencie weszliśmy do lasy, nazywa się chyba Coederyr, tak mapa podaje, i znaleźliśmy dziką ścieżkę, na skałę z punktem widokowym.


Nie długo, chwila dosłownie, powrót, i dalej. Powoli się zbliżał wieczór, więc zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Ten las się nie bardzo nadawał, za stromo, a spanie w schronisku nie wchodziło w grę.

Znalazłem na mapie blisko nas, pole namiotowe. Pomyślałem, dobra, niech będzie. Wszak, nie byliśmy u siebie. Nie wiedziałem, czy wolno tak spać byle gdzie. Jeszcze, że park narodowy. W butle z gazem zaopatrzyłem się wcześniej.
Pole namiotowe koło Nantgwynant. Droga prowadziła przez ciekawy mostek, znów kamienie..


Na polu było już kilka namiotów, podchodzę do jednego, i pytam jak wygląda sprawa z meldowaniem się, okazało się, że nikogo z ''recepcji'' nie ma. Sprawa z ''meldowaniem'' wyglądała następująco. W głównym budynku były koperty, a na nich tabelka z cennikiem. Należało to wypełnić, pieniądze wsadzić do środka, i kopertę wrzucić do skrzynki. Nikt nie sprawdza. Ufają. Nikt nikogo oszukiwać nie chce. Nikt nie sprawdzi. Pytanie, czy chce się oszukiwać samego siebie? Płacę, dziękuję, i zabieram drzewo, by zapalić sobie w ''koksowniku''.




Nasze zapasy jedzenia obejmowały: suszone kiełbasy, 2 konserwy, kilka czekolad, kawa, herbata, bułki, kilka zupek Cział-Miał, czy jakoś tak, i gorące kubki. Miało być uzupełniane. Było. Starczało.

Zabraliśmy się za gotowanie wody na picie, i jedzenie. Te konserwy, a dokładnie ich opakowanie było kiczowate, i nie do otwarcia. Już wtedy dały się we znaki pierwsze zapomniane przedmioty. Dawały o sobie znać cała drogę. Duży nóż, łyżka, widelec. Od czego jest myślenie? Za pomocą kamienia, deski, śledzia od namiotu, wygrzebałem w końcu tą konserwę. I nie czułem piasku w ustach.

Szybko robiło się ciemno. Mój plan zakładał spanie w śpiworze, na karimacie, ewentualnie pod pałatką. Namiot oddałem bratu. Liczyłem na dobrą pogodę.

Położyłem się koło ''koksownika''. Było ciepło. Księżyc prawie w pełni. Fajnie, choć wolałbym niebo pełne gwiazd. Coś tam wiało. Wspominałem. Zasnąłem szybko.

DZIEŃ 2

Noc minęła dobrze. Było mi ciepło, za sprawą ''koksownika'', jak sądzę. Nie mam pojęcie o której wstaliśmy. Czas stał się sprawą nie istotną. Nie poganiałem. Miałem, mam, zawsze czas.
Kawa, kiełbasa suszona, ze dwie bułki i pakowanie się. Przed wyjściem jeszcze szybkie obejrzenie sobie wodospadu, co spływa zaraz obok.


Owe pole namiotowe znajduję się na początku szlaku na Snowdon, który nosi nazwę ''Watkin''. Ten szlak też obraliśmy. Zrezygnowałem z Crib Goch, głównie przez brata. 
Pojawił się pierwszy problem, woda. Nasza się skończyła. Nie było gdzie się tankować. Owce. Bawić się w jej gotowanie? Wygląda czysto. Ale bakterii, pasożytów i tak nie zobaczysz. Trudno. Ryzykuję.
Ruszamy pod górę, czując, że tak na prawdę dopiero teraz zaczyna się wyprawa. Koło nas potok, trochę wyżej wodospad. Schodzę ze szlaku zrobić zdjęcie.


Idziemy dalej, ruiny drogi, którą wywożony urobek z wyżej położonego kamieniołomu. Dolina, o nazwie Cwm Llan, jak sądzę. 


Tam kolejne ruiny.




Droga na zasadzie, kawałek do przodu, przerwa. Wieje. Ubrać kolejną warstwę. Gorąco, ściągnąć, i tak w kółko.
Snowdon 1085 m.n.p.m, najwyższy szczyt Walii, w chmurach.


Koło kamieniołomu spotykam dwóch anglików. Idzie z nimi przegadać. O piwie. Gadają tylko o tym. Już snują plany na wieczór, i wcześniej, co wypiją na szczycie Góry. Jeszcze nie wiedzą, że czeka ich rozczarowanie.
Szlak dobrze widoczny, pnie się pod górę..


..mnie ogarnia euforia. Oto po kilku miesiącach znów znalazłem się w górach! I to tak podobnych do moich Tatr. Uświadomiłem sobie w tamtej chwili, czego tak naprawdę mi brakowało.
I tu ciekawa anegdota. Ci co byli i w Tatrach, i w Snowdonii, lub chociaż porównują zdjęcia, mogą zauważyć, jak wiele w krajobrazie, mają wspólnego/podobnego, obie te krainy. Ale. Tatry maja ten ''wygląd'' koło 2000 m wzwyż. Góry Snowdonii mają raptem kilkaset metrów! Mówię ogólnie. Nie wdaję się w konkretne liczby. 

Idziemy dalej, szlak powoli ginie w chmurach, a przy okazji ostro pnie się do góry.








Wcześniej było zimno, wiatr, tu jest gorąco, i wilgotno. I cisza. Co chwilę stajemy się napić.
Nie mija wiele czasu jak wchodzimy na szczyt. W zasadzie nie wiadomo kiedy, nagle wyłania się budynek stacji kolejki.



Tu jest zimno. Wieje. Masa ludzi. Po drodze mało kogo spotkaliśmy, tu jest ich dużo. Innymi szlakami weszli. Stacja zamknięta. Piwo nie czeka na ''potrzebujących''. Byle szybko coś ciepłego wypić, zjeść i złazić na dół. Widoków i tak nie ma. Nie ma czego podziwiać.

Nasz szlak, chwilowo wiedzie koło kolejki. Potem skręca w prawo.


Tylko zaczęliśmy schodzić, zrobiło się cieplej. Byliśmy chronieni od wiatru. Oczom niemal od razu rzucają się dwa pniaki z nabitymi monetami. Nie mam pojęcia po co. Chciałem przybić coś polskiego. Nie miałem. Przybiłem 2 pensy.


Patrząc w dół widać Jezioro Glaslyn, a dalej Llyn Llydaw, gdzie mieliśmy zamiar spędzić ta noc.


Nie miało to większego sensu, za wcześnie było. Słońce. Idziemy więc dalej szlakiem ''Miners' Track'', zatrzymujemy się na większy odpoczynek przy Glaslyn.



Snowdon w chmurach. Od strony Glaslyn.

Obok znajduje się sztolnia, zawalona śmieciami, i zalana, oraz ruiny, kupa kamieni. Nic specjalnego. Idziemy dalej.

I tu ciekawostka:




Kwarc. Z daleka wygląda jak połać śniegu.

Następnie było Llyn Llydaw.



Przyznaję, nie wiem co to. Pewnie coś związanego z górnictwem.

A po krótkim czasie pokazało się Pen-Y-Pass


A tam stwierdziłem, że można by coś zjeść.

Jacket Potato

Chwila odpoczynku, i ruszamy dalej. Już z myślą o noclegu. Wiedziałem gdzie iść. Tylko z mapy, ale trafiłem w 10.

Zeszliśmy z drogi. Trochę skakania.

I mamy przed sobą Llyn Cwmffynnon, nie mam pojęcia jak to wypowiedzieć, ale okolica idealna. Ni żywej duszy, jak pięknie. Że o spokoju nie wspomnę.


Chwila szukania miejsca na nocleg. Mamy. Rozkładamy się, i można ''świętować'' dzisiejszy Snowdon.


Coś zjeść, i kończy się drugi dzień.


DZIEŃ 3

Biorąc pod uwagę powyższe powinienem miło spać. Nie mogłem. Księżyc w pełni, zwierzęta które darły się do niego, wiatr. Nie było źle. Nie wstałem zmęczony. Śniadanie i zbieranie się do wyjścia.




Potem przyszły bagna. Z daleka wszystko wyglądało na suche. Suche nie było. Doszliśmy do ''Miners' Track'', i mogliśmy popatrzeć na to miejsca bardziej z góry.


Do góry..


..i mamy wodopój.




Doszliśmy do przełęczy bez nazwy..


..ale mi się od razu rzucił w oczy Tryfan.


Musiał poczekać, pierw szliśmy na Glyder Fach..








..potem Glyder Fawr. Masa kamieni na szczycie. Wiele ''układów'' wyglądających, jakby wcale nie były przypadkiem. Zauważyłem coś, nie zawsze, i nie wszędzie, ale spotkałem się już z miejscami, gdzie kamienne konstrukcje, był tak wpasowane w krajobraz, że wydawały się naturalne, ale też widziałem całkiem naturalne rzeczy, i myślałem, że to ruiny jakiegoś budynku.





Snowdon. Drugi od lewej.


..i powrót, tą samą drogą.


Przyszedł czas na Tryfan. Na przełęczy Bwlch Tryfan, rozmówiłem się z bratem tak, że on obejdzie górę dookoła, ja przejdę nad nią, i spotkamy się po drugiej stronie. Pierwsze chwilę ukazały trafność miej decyzji, jako, że wejście na górę zaczynało się od razu od wspinaczki. Kolejne chwile pokazały, że może być ciężko. Następny moment, gdy zawisnąłem nad przepaścią dał mi do myślenia, czy aby na pewno warto.
Nie te buty, nie z takim plecakiem. Pierwsza góra, na którą nie wyszedłem. Ale SURVIVAL to również umieć zawrócić. Cóż, będę musiał wrócić. I ją ''zaliczyć''. Szarpnęło mi dumę. Oj szarpnęło.
Robił się już wieczór, więc szybkim krokiem ruszyłem tą samą drogą co brat. Czekał po drugiej stronie góry, koło jeziora Llyn Ogwen.
Znowu szukanie spania, mieliśmy koło siebie blisko jezioro Llyn Idwal. Tamta noc była najlepsza ze wszystkich. Czemu? Nie wiem. Może temu, że widząc to jezioro widziałem Czarny Staw pod Rysami? Może.



Tryfan, od strony Llyn Idwal

Standardowo, rozbijanie się, jedzenie, szykowanie do snu. Postanowiłem spędzić chwilę następnego dnia w tym miejscu. Nauczyłem brata szukać Gwiazdy Północnej.

DZIEŃ 4

Jako się rzekło z wymarszem nie spieszyliśmy się. Jednak inni mieli inne podejście do tego dnia, i już od samego rana maszerowali koło naszego ''legowiska''. Nie było wyjścia, trzeba było się pozbierać. Nie znaczyło to jednak, że my musimy iść. 



Góry, woda, nawet plaża. Czego chcieć więcej?

Ogarnęliśmy się, schowaliśmy plecaki, i ruszyliśmy się przejść dookoła jeziora.




Nie było rady, trzeba było w końcu się ruszyć. Nasza trasa prowadziła przez Y Garn.


Na zdjęciu nie widać, ale ostatnie podejścia był tragiczne, bardzo stromo, żwir, i wiatr. Nie dobre połączenie, trzeba uważać w takich miejscach, których jest tu zresztą dużo.






Na szczycie siedziała jakaś wycieczka, więc nie mitrężąc, ruszyliśmy do Llyn y Cwn, tam się zatankowaliśmy, i odpoczęliśmy trochę. Mieliśmy po raz kolejny ujrzeć, jak wygląda okolica dookoła. Słowa, nawet zdjęcia, nie opiszą tego.





Y Garn, od strony Llyn y Cwn.

Tu jest w wielu miejscach, co zauważyłem motyw, jeśli chodzi  góry. Z jednej strony stromo, wysoko, że zabić się można, a z drugiej strony lekko, na spokojnie można wejść. Przykład wyżej, i Snowdon z kolejka wąskotorową.

Weszliśmy na szlak, wiodący w Kierunku Llanberis, myślałem, że to już koniec ''trudności'', gdzie tam. Z początku owszem, łagodnie w dół, po trawce w okolicach Esgair Felen, w okolicach, bo oczywiście szlak się zaraz zgubił. Nie było już wiadome, czy to szlak, ścieżka, czy ścieżka dla owiec. W pewnym momencie doszliśmy do skraju, przepaści, i dopiero okazało się, ile jeszcze przed nami.






Recz jasna daliśmy radę, ale najbliższe chwilę, wyglądały w kółko na zasadzie: zwiad, szukanie dobrej drogi, trzymanie się czego popadnie, nogi ujeżdżające na gnoju i błocie, odpoczynek, i dalej. Grzało bezpardonowo.
Tak się tym wszystkim ''przejąłem'', że w Nant Peris, zaatakowałem pierwszy Pub po coś lokalnego. Swoją drogą fajny wystrój tam mieli. Wiele pubów ma, nie jest to zwykły bar, ale miejsce gdzie obyczajnie spędza się czas.
Mieliśmy się wracać do Pen-Y-Pass, ale wybraliśmy jednak drogę do Llanberis, między innymi, że Pen-Y-Pass już widzieliśmy.
Przed wsią trafiliśmy na kamieniołom za zalewem, oraz resztki zamku.






Widzę, że w samym Llanberis nie zrobiłem ani jednego zdjęcie, czy ujęcia. Cóż, dotarliśmy tam dość późno, dokupić zapasy, poszliśmy coś ciepłego zjeść, i zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do spania. Wieś nie powiem, urokliwa, ale ludzie, bardzo życzliwi. Wnet by chyba po domach jeden Gość chodził, byle tylko znaleźć odpowiedź na moje pytania. Podobnie Kobieta, która szczegółowo, i wyraźnie opisała nam okoliczny teren. Bo walijski jest ciężkim językiem, ja go w ogóle nie rozumiem, podoba mi się, ładnie brzmi, ale jak chcesz się dogadać, i dana osoba mówi po angielsku, ale potężnym walijskim akcentem, czasem jest ciężko. 
To też ruszyliśmy w kierunku zachodnim, gdzie znaleźliśmy kawałek lasu, w wąwozie. Niestety blisko drogi, ale nic lepszego nie było. Okazało się, że w tym miejscy chyba zostało zrobione coś w rodzaju wysypiska, Bo były tam sterty, góry wręcz łupku, oraz znalazłem niemało złomu. Starych samochodów.
Nie pojadłem w tej jadłodajni, musiałem się ''dopchać'', ale w śpiworze wylądowałem szybko.

Pogoda się zmieniła. Miało lać, dziś, lub jutro.

DZIEŃ 5

Rozeszło się. Pogoda. Powitał nas, mnie przynajmniej, piękny wschód słońca.


Szybko coś zjeść, kawa, i z powrotem do Llanberis. Mieliśmy się dziś dostać do Porthmadog. We wsi chwila czekania, a kolejne busy już na nas czekały, tak, że przed południem byliśmy w mieście, gdzie zaczęły się kolejne problemy.
Odwiedziłem informacje turystyczna, z zapytaniem, co tak właściwie znajduje się w tym mieście, wiedząc, że spędzę tu jeszcze jeden dzień. Nigdy nie spałem nad morzem. Morzem. Czy Oceanem. Chciałem w końcu to zrobić. Przy okazji, poprosiłem, by sprawdził, mi ceny i godziny odjazdów do domu. I miast zapłacić 16 funtów, za osobę, jak w tą stronę, wyszło 58. Na dodatek stacja kolei nie działa. Nie ma jak kupić biletu. Musze jutro jechać do Bangor, i stamtąd jechać. Wyszło 26 funtów, jako następnego dnia. Kwestia, że inne ceny są jak się kupuję wcześniej bilet, inne zaraz przed odjazdem.
Prosta sprawa, ale nie wiedziałem kiedy będę chciał wracać. Czy nie będzie kijowo, i będę chciał wracać już, czy super, i zostać dłużej. A bilet powrotny to ograniczenie. To namiastka stresu, trzeba zdążyć, bo odjedzie. Jak widać, za każdy luksus się płaci. Za spokojne sumienie też. Nieraz drogo.
Niby coś tam w tym Porthmadog jest, ale stwierdziłem, że mi się nie chce łazić po tym mieście, Pogoda była cudna, postanowiłem spędzić ten dzień nad Oceanem. Szybka wyprawa do Tesko, po jedzenie i inne lokalne specjały, tak by nie musieć już wracać do miasta i w drogę.






W pewnym momencie znalazłem cała kupę małży, i postanowiłem w myśl SURVIVALU, spróbować je przyrządzić.




Zebrałem, oczyściłem, umyłem, nabrałem wody morskiej, i gotowałem kilka minut. Efekt? W zasadzie były paskudne. Śmierdziały i był za słone. Czułem też piasek podczas żucia. 
Wnioskuje, że trzeba by potrzymać je może jakiś czas w czystej wodzie, jak ślimaki, by pozbyć się ''brudu'', koniecznie jak już gotować je w słodkiej wodzie, oraz jak widać dodatki np w postaci cebuli, białego wina, nie są jakimś tam wymysłem. Bo pomijając smak, zabijają zapach.
No nic, zjadłem jednego, resztę wywaliłem. Nie byłem w sytuacji walki o przetrwanie, gdzie każda kaloria się liczy. Poza tym miałem jedzenie.
Chwila na tej plaży, poszliśmy na następna.




Zaczął zbliżać się wieczór, znaleźliśmy już fajne miejsce na wydmach do spania. Zaczął się przypływ.

''Myślę-Jaskiej zadygotał lekko- że tam w głębinie, na samym dnie tego cholernego oceanu siedzi sobie ogromniasty potwór, gruba, łuskowata poczwara, ropucha z rogami na paskudnym łbie. I co jakiś czas wciąga wodę do brzuszyska, a z wodą wszystko, co żyje i da się zjeść - ryby, foki, żółwie, wszystko. A potem, zeżarłszy zdobycz, wyrzyguję wodę i mamy przypływ.'' -  takie wyjaśnienie wydaje się logiczne..:D






Przyszła noc, przyszło się położyć. Dobre miejsce wynalazłem, wydeptana ścieżka, na jakieś pół metra. Dobrze chroniła od wiatru.
Nie wiadomo kiedy przyszedł ranek, i trzeba było się zbierać.


Zdjęcia zrobione w odstępie kilku minut.


Kierunek miasto, sklep, coś lokalnego na drogę, inaczej całą podróż była by ''niepełnym szczęściem'', do Bangor, bilet kosztował 26 funtów wczoraj, dziś już 47 funtów kosztuję. trudno, jakoś wrócić trzeba. Jakieś 1,5 godz czekania, i widać pociąg. Myślenie. Wnioskowanie.

Wnioski:
-Raczej na bieżąco wszystko pisałem. Kwestia planu wędrówki, ustalałem go na podstawie mapy, nie wiedząc tak na prawdę jak to wygląda. Okazał się dobry. 
-Ten niezbędnik, i nóż trochę dawały o sobie znać, ale można było się obejść. 
-O dziwo, nie rozwaliłem nóg, co mogłoby świadczyć, że desanty, i skarpety wojskowe, sprawdzają się.
-Piłem wodę bezpośrednio u ''źródeł'', zawsze, mając wybór, czerpać z najczystszych jej źródeł. Żadnych sensacji nie było, nadal nie ma.
-Suszone mięso sprawdza się.
-Przede wszystkim pogoda się nam udała. To jedno z gorszych miejsc w Brytanii, jeśli chodzi o pogodę. Tam latem śnieg się zdarza. Tak więc cieszyć się.
-Brat też nie narzekał, dawał radę. I ja, w sumie dawno nie łaziłem nigdzie, konkretnie, a tu takie wyjście. Ramiona lekko czuły tą zmianę, ale szybko się przyzwyczaiły.
-No i kurde ten koszt powrotu, to mi siadło trochę. Bo tak to wyjście było prawie za darmo. Mówi się trudno. Albo się myśli za w czasu, albo ma się coś na kocie, czy kieszeni.
-Innych braków, bo się zapomniało, nie było. 

Jak najbardziej było pozytywnie. Snowdon zaliczony. O niego mi szło.