Pomysł wejścia na
Ben Nevis pojawił się już dawno temu. Już przy okazji pierwszych planów na temat
Szkocji w ogóle. W końcu udało się mi wybrać, miałem jednak dylemat co do całokształtu wyjścia.
Z racji zbliżającej się zimy, i coraz gorszej pogody zrezygnowałem z namiotu, na rzecz hostelu, z jedną planowaną nocą na szczycie
Góry, gdzie znajduje się
''emergency shelter", czyli taka jakby koleba, tyle, że wybudowana ręką ludzką, właśnie do użycia w sytuacji awaryjnej. Ewentualnego spania jednak, nikt wam zabronić nie może.
Dzwoniłem wcześniej do
Fort William, z paroma pytaniami, i dowiedziałem się, że ów szałas jest ponoć uszkodzony, co okazało się nie prawdą. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Generalnie zdecydowałem się na 4 dni, z czego pierwszy w połowie miał zostać poświęcony na dojazd (10 godzin podróży), dwa kolejne na realizacje planu, a czwartego nie liczę, bo już był to tylko powrót. Nie chciałem więcej, bo raz, że
Rodzina, dwa prognozy pokazywały samą złą pogodę, więc ewentualnie koczowanie było bez sensu. Poza tym, majac mało czasu człowiek działa, nie czeka.
Poniedziałek, dzień pierwszy, gdy dotarłem w końcu na miejsce, majac w drodze z
Glasgow, do
Fort William wspaniałe widoki, za oknem, było już niemal ciemno. Miałem w planie przy okazji odwiedzić również destylarnie, jednak było już za poźno. Dzień więc skończył się na pobieżnym zaznajomieniu się z miasteczkiem, zjedzeniem czegoś, gdzie mogę już zrobić reklamę szkockiej kuchni, meldunku, i to właściwie tyle.
Wtorek. Poznany w hostelu polak tam pracujący, mający widać doświadczenie, udzielił kilku rad na temat okolicy, przedewszystkim jednak bardzo mi pomógł użyczajać kurtki przeciwdesczowej. Tak, nie wziąłem swojej. Liczyłem ze
Tweed sprosta tamtym warunkom pogodowym, skoro "kiedyś ludzie przecież nie znali goretexu", ale ostatecznie rezygnuję z poglądu, że tradycyjne, jest najlepsze. Nie zawsze.
Pogoda już wczoraj się popsuła, a dziś dawało ostro od rana. Intuicja podpowiadała mi, żeby dziś pojść pod wodospad
Steall, i poczekać na być może lepszą pogodę jutro. Nie posłuchałem i poszedłem.
Na szczęscie zostawiłem śpiwór i resztę nie potrzebnych rzeczy, bo co się potem okazało szałas był sprawny, ale taszczenie tego wszystkiego nie byłoby moim marzeniem.
Nim dotarłem do podnóża
Ben Nevis byłem już cały mokry. Tego dnia nie zrobiłem prawie w ogóle zdjęć, chroniąc aparat w plecaku, zreszta do samego szczytu i tak nie było nic widać.
Droga zajęła mi cztery godziny, bez odpoczunku, gdyż stojąc zwyczajnie robiło się zimno. Warunki pogodowe oznaczały ciągły niemal deszcz, wiatr i zimno.
Na szczycie spędziłem może 5 minut, na szczęscie miałem kurtke na przebranie, i nie czekając na hipotermie pognałem w dół, kolejne dwie godziny. Kompletnie mokry, ale i zadowolony zdobyłem może nie jakiś wielki, ale jednak najwyższy szczyt
Wielkiej Brytanii. (1344 m)
Glen Nevis
Szczyt. Od lewej, znacznik, tablica upamiętniająca, w oddali szałas, po prawej ruiny obserwatorium
Środa. Dzisiaj pogoda poprawiła się zauważalnie, tak więc wczorajsza intuicja miała rację. Słuchajcie się Jej!
Plan
em na dzisiaj było przejść się parę kilometrów
dolina Nevis, Glen Nevis, do wodospadu
Steall, drugiego największego na wyspach 120m wysokości.
Dzięki o niebo lepszej widoczności mogłem w końcu coś zobaczyć. Parę widoków w drodze do wodospadu.
Szczyt Ben Nevis ginie w chmurach
Lower Falls
Sam wodospad
Steall nie zrobił zawodu. Szczerze nie sądziłem, że aż tak duży jest. Najlepszy jaki dotąd widziałem.
Chcąc dotrzeć do samego wodospadu trzeba przejść przez wiszący most, względnie w bród, ale zdradzę wam, że tamta dolinka to wymarzone miejsce na biwak. No ale to musicie ocenić sami.
To by było na tyle. Chwlę niemal po zrobieniu tego zdjęcia pogoda popsuła się, i nie mając szczęscia ze stopem, po prostu wracałem te wszystkie kilometry z powrotem.
Kolejnego dnia wracałem się już, więc nic w sumie się nie działo. Na zakończenie jedynie mogę zrobić reklamę hostelowi "
Backpackers Fort William", gdzie co jak co, ale miłej atmosfery nie brakuje.